Playlista miesiąca: LIPIEC

Lipcowa playlista? Pół na pół: trochę tego, co już znam, a trochę nowych odkryć. Dla All About Music recenzowałam trzy świeżyki: Major Lazer, Lindemann oraz MS MR i przyznam, że to całkiem niezłe płyty. Przygotowując notkę o teledyskach inspirowanych tańcem (KLIK), posłuchałam wiele R&B czy popu, przeglądając line up’y festiwali również wychwyciłam parę ciekawostek. Zapraszam do kolejnej playlisty miesiąca!

Czytaj Dalej „Playlista miesiąca: LIPIEC”

Dlaczego lubię Lanę Del Rey? (cz. III)

Choć spodziewalibyśmy się raczej, iż wśród muzycznych idoli Elizabeth znajdziemy Arethę Franklin i wiele innych gwiazd minionych epok, za swoje inspiracje piosenkarka uważa między innymi Nirvanę, Bruce’a Springsteena, Janis Joplin i… Eminema. Ciekawe połączenie! Podoba mi się sposób, w jaki Lana czerpie z popkultury i jak się o niej wypowiada, na przykład w pełnej wersji teledysku Ride.

I believe in the country America used to be.

Monolog Lany został z jednej strony uznany za bardzo osobisty i poruszający, z drugiej zaś od razu pojawił się zarzut o banał i nudę. Warte uwagi są jednak słowa na temat kraju, jakim kiedyś była Ameryka – a co za tym idzie, wiarę w purytańską ideę pracy oraz wolność. Słowa te niezbyt się mają do słów piosenki (I’m tired of being fuckin’ crazy, I just ride) i do fabuły teledysku (zaznaczam przy tym, że żeby zrozumieć, trzeba wnikliwie go obejrzeć i pokojarzyć pewne fakty). No właśnie: teledysku, w którym ucharakteryzowana na podlotka bohaterka czule obejmuje sporo starszego od siebie mężczyznę, a następnie wraz z grupą motocyklistów siedzi wokół ogniska i… czuje się dobrze! Jest szczęśliwa między ludźmi, którzy ją rozumieją. Wydaje się bowiem, że Lana nie rozgranicza swego życia prywatnego od wizerunku scenicznego oraz tego, który pokazuje w teledyskach. W wywiadzie dla Daily Mail z 2012 roku podkreśla wagę autentyczności: zarówno siebie, jak i całej swojej twórczości (cytat celowo zostawiony w oryginale): 

I have a personal ambition to live my life honestly and honor the true love that I’ve had and also the people I’ve had around me. If you consider the definition of authenticity, it’s saying something and actually doing it. I write my own songs. I made my own videos. I pick my producers. Nothing goes out without my permission. It’s all authentic. 

Jednak kolejny raz w przypadku Lany kij ma dwa końce: przy okazji premiery płyty Ultaviolence Dawid Karpiuk, dziennikarz działu Kultura w Newsweek Polska podaje w wątpliwość autentyczność piosenkarki:

Autentyczność? Zależy, co przez nią rozumieć. Lana Del Rey łączy w sobie wszystkie wątki dzisiejszej popkultury. Gwiazda pop, hollywoodzka aktorka z czasów złotej epoki, wyzwolona kobieta, zagubiona dziewczyna potrzebująca oparcia silnego faceta, katoliczka szukająca Boga, narkomanka i alkoholiczka obsesyjnie myśląca o samobójstwie, dziewczyna z dobrej rodziny, która zeszła na złą drogę, a ostatnio jeszcze dziewczyna gangstera. (…) Autentyczna czy nie, jest w gruncie rzeczy kwintesencją mitu o bohaterce amerykańskiej popkultury. 

Widząc, jak bardzo tajemniczą i niełatwą do odgadnięcia postacią jest Lana Del Rey, nie chciałabym jej zbyt pochopnie ocenić. Wątpliwościom nie ulega fakt, iż jej gwiazda jak na razie świeci pięknym i obiecującym blaskiem. Choć płytę Ultraviolence uznaję za słabszą niż debiutancka Born to die i Paradise Edition, pod skórą czuję, że sukces jest jej pisany. Jeśli sama Angelina Jolie zaproponowała Lanie, by nagrała piosenkę Once upon a dream do filmu Czarownica… To pomyślną karierę wróżą jej wszystkie znaki na niebie i ziemi. 

Dlaczego lubię Lanę Del Rey? (cz. II)

lena_del_rey

<< CZĘŚĆ PIERWSZA (KLIK)

Długa lista sekretów

Tak, jestem w pełni świadoma, że na temat początków kariery Lany narosło już tyle legend, że nie wiadomo, co jest prawdą. Z dużą dozą prawdopodobieństwa pojawiła się w show-businessie dzięki finansowej pomocy swojego taty, ale który rodzic nie chce wspierać pasji swojego dziecka? Podobno Rob Grant kontroluje karierę córki, trzymając pieczę zarówno nad finansami, jak i nad trasami koncertowymi. Gdy ten zarzut został wyciągnięty na wierzch, hejterzy momentalnie zatarli ręce: bogaty tatuś w dodatku jest pazernym potworem! Ja myślę jednak, że są ku temu powody (choć zaznaczam, że opowieści o przeszłości piosenkarki też nie możemy być w stu procentach pewni). Mimo, że pochodzi „z dobrego domu”, młodziutka Elizabeth była niezłą rozrabiaką: w kulisach Wielkiego Świata szepce się o jej uzależnieniu od narkotyków i alkoholu, włóczęgach w towarzystwie artystycznej bohemy oraz o związkach ze sporo starszymi mężczyznami. Spytam więc: czy to źle, że Lana ma wsparcie od osób, które są dla niej ważne? Szczerze mówiąc cieszę się, że Rob Grant jest zaangażowany w karierę córki – myślę, że pobudki nim kierujące to raczej zapobieganie zachłyśnięciu się Lany show-businessem. Branża muzyczna niejedną gwiazdę wyniosła na piedestał i hołubiła ją tak długo, jak była dumą wytwórni (wyrażaną w dolarach) – nie muszę chyba podawać przykładów gwiazd, które zmagają się z licznymi uzależnieniami, odwykami, problemami rodzinnymi czy chorobami. Patrząc dodatkowo na niezbyt „czystą” przeszłość Elizabeth, to zdecydowanie lepiej zapobiegać niż leczyć. 

Mnie podoba się cały ten wizerunek jakby nieco wycofanej dziewczyny, która prezentuje się raczej dumnie i dostojnie niż nago i błyszcząco. Najbardziej jednak jest mi bliski ten określony typ wrażliwości na świat, skromność, szacunek dla religii w życiu, a przede wszystkim oczy, które są zwierciadłem duszy. Niby i spojrzenie można wytrenować przed lustrem: jeśli chodzi o strojenie minek Lana jest rzeczywiście mistrzynią. Nawet jeśli historie o jej przeszłości są wymyślone na potrzebę promocji, wizerunek się broni – wokalnie bywa raz gorzej, raz lepiej. Niestety, w sieci nie znajdziemy już pełnej wersji słynnego wykonania Blue Jeans z programu Saturday Night Live – dla spragnionych wrażeń: 50 sekund występu i głos, który brzmi jak podłożony), ale milsze wrażenia słuchowe zostawia Video games z programu Davida Lettermana.

Umówmy się: przed laty obalono również talent wokalny Enrique Iglesiasa i nikomu nie muszę udowadniać, że śpiewać nie potrafią m.in. Katy Perry czy Rihanna. Nawet moja ulubiona piosenkarka Medina zaliczyła wokalną wtopę, ale na porażkę przed publicznością składa się wiele czynników – zdarza się, że artysta naprawdę nie ma czasu przygotować się do występu. Słowem: skrzeczenie do mikrofonu i niewyciąganie ozdobników zdarza się najlepszym i musimy się do tego przyzwyczaić.

Pogrzebać Lizzy Grant

Piosenkarce i jej managementowi zarzuca się, iż wszelkie nagrania z wczesnych lat nagle zniknęły z iTunes; wydaje się, jakby sama Lana chciała zatuszować ten dawny wizerunek i dawne brzmienie. Czy i tego samego nie zrobiła Stefani Germanotta, zanim stała się Lady Gagą? Zniknęła więc Lizzy Grant, pseudonim, pod którym wydane zostały pierwsze dwa albumy Elizabeth: Sirens (2005) oraz Lana Del Rey aka Lizzy Grant (2010), i narodziła się Lana Del Rey. Pierwsze piosenki wyciekły jednak jakiś czas później i dziś są ciekawym elementem dyskografii. 

Lana wiedziała, kiedy pojawić się na muzycznej scenie i sprawić, by było o niej głośno. Wykorzystała moment słabości przygasających gwiazd Lady Gagi, Christiny Aguilery, Rihanny czy Katy Perry, jednocześnie podłapując nieco inspiracji od Adele i Amy Winehouse. Będąc od nich tak różną, postanowiła wykorzystać tę siłę. Udało się modelowo, bo publiczność była już zmęczona mdłym popem i etapowaniem wulgarnością: ile można sapać do mikrofonu i łapać się w kroku. Wizerunek Lany był tak kompletnie inny od tego, który reprezentują wyżej wymienione gwiazdy, więc z samej zasady przeciwieństwa po prostu musiał zaowocować sukcesem. Zabudowane sukienki, elegancja, kwiaty wplecione we włosy, a wszystko to okraszone niskim głosem i brzmieniem retro – i oto mamy przepis na gwiazdę. Lana potrafi być elegancka nawet wtedy, gdy śpiewa I’m tired of feeling like I’m fucking crazy (Ride), Fuck yeah, give it to me this is heaven, what i truly want (Gods and monsters) czy My pussy tastes like Pepsi Cola (Cola). 

CZĘŚĆ TRZECIA >>

Dlaczego lubię Lanę Del Rey? (cz. I)

 Traktuję Lanę Del Rey jako pewną kreację, personę. Nie interesuje mnie co jadła wczoraj na obiad, ale to co mówi o kulturze amerykańskiej. (…) Najważniejszym instrumentem  w jej piosenkach jest właśnie głos – niski, załamujący się, tworzący niesamowite krajobrazy muzyczne. Trudno go z czymkolwiek porównać: jest jednocześnie słodki i niepokojący.

~ Karolina Sulej, dziennikarka związana z „Gazetą Wyborczą”, „Przekrojem” i „Wysokimi Obcasami”.

Czytaj Dalej „Dlaczego lubię Lanę Del Rey? (cz. I)”