Playlista miesiąca: WRZESIEŃ

Wrześniowa playlista to dość osobliwy zestaw: jak zawsze łączę różne gatunki, czasami zupełnie sprzeczne. Z jednej strony ponownie cofnęłam się do czasów gimnazjum-liceum, kiedy to królował u mnie ciężki rock, metal czy muzyka gotycka – jesienią zawsze ciągnie mnie ku ostrzejszym brzmieniom. Z drugiej zaś strony pojawiło się trochę nowości za sprawą nowych treningów, ciekawości lub… zupełnego przypadku. Oto siedem albumów, których najczęściej słuchałam w tym miesiącu!

Czytaj Dalej „Playlista miesiąca: WRZESIEŃ”

MLA recenzuje: DELILAH

inside-my-love-single-artwork
(fot. sbtv.co.uk)

O odkryciu Delilah zdecydował czysty przypadek – jak z większością muzyki w moim życiu. Mieszkałam wtedy w Turynie i któregoś dnia buszowałam po jednym ze sklepów z ciuchami. Jak to w wielu sieciówkach, także i w tym leciała muzyka z „firmowej” playlisty – w pewnym momencie usłyszałam ciekawy, niski wokal: Why’d you do, babe, why’d you do… I pojawiła się myśl, która jest moją dość częstą przypadłością: że gdzieś już musiałam słyszeć tę piosenkę.

Utwór, który słyszałam, to Never be another brytyjskiej wokalistki i autorki tekstów Palomy Ayany Stoecker, używającej pseudonimu Delilah. Artystka ta urodziła się w Paryżu w 1990 roku, a swoją niezwykle oryginalną, fascynującą wręcz urodę zawdzięcza angielskim, kubańskim i nigeryjskim przodkom matki oraz francusko-hiszpańskiemu pochodzeniu ojca. W wieku 12 lat napisała pierwszą piosenkę, pięć lat później związała się z wytwórnią muzyczną Atlantic Records, a w lipcu 2012 roku światło dzienne ujrzał jej debiutancki album, From the roots up. Krytycy muzyczni na wyspach bardzo pochlebnie wyrażali się o brzmieniu Delilah: album został ciepło przyjęty i doceniono dopracowane wykonanie utworów, a twórczość artystki porównywano do muzyki Sade. Brytyjski dziennik The Independent ocenił debiutancki album nawet na pięć gwiazdek, czyli maksimum skali, zaś w notowaniu UK Albums Chart zajął piątą pozycję.

Tym, co urzekło mnie w tej płycie, to jej niezwykłe, wielowymiarowe brzmienie. W zasadzie trudno jednoznacznie określić, jaki gatunek muzyki reprezentuje, bo na From the roots up spotykamy się z ogromną różnorodnością: soul, downtempo, r’n’b, pop, elektronika, drum and bass… Mimo to album jest niezwykle spójny; sama artystka mówi, że jej muzyka jest pełna uczucia, melodyjna, ale i mroczna. I rzeczywiście tak jest: utwory układają się w opowieść płynącą prosto z serca – serca kobiety, która pisze o miłości we wszystkich jej odcieniach. Jest więc bezpośrednie jej wyznanie (Love you so), tęsknota za bliskością (See you again), zaufanie (Inside my love), niecierpliwość w oczekiwaniu na drugą osobę (So irate) oraz gorzkość po rozstaniu (Disrespect).  Gorąco zachęcam do tego, by posłuchać wersji deluxe – zawiera ona kilka  bonus track’ów oraz remixy, m.in. autorstwa RedLighta.

Love you so. Moim zdaniem ten utwór to najsilniejszy punkt na płycie, wprowadzającym dynamikę między wolniejsze, soulowe kawałki. Na uwagę zasługuje również teledysk – zazwyczaj bardzo naturalna i delikatna Delilah wygląda tu niezwykle. Na uwagę zasługują również single Mean to me i I’ll be waiting oraz współpraca z brytyjskim duetem Chase & Status w piosence Time.

Siła, która tkwi w From the roots up to przede wszystkim wokal, teksty i dojrzałość, która emanuje z artystki. Tu muzyka broni się sama w sobie, a ja, oglądając występy Live from KOKO London mam prawdziwe ciarki. Polecam szczególnie Love you so, przy którym naprawdę się wzruszyłam – to jest właśnie siła muzyki! Nie wiem, czy to tylko moje subiektywne odczucie, ale Delilah bardzo przypomina mi tu Amy Winehouse – nawet maniera śpiewania nieco zbiega się ze stylem zmarłej w 2011 roku artystki.

Bardzo gorąco polecam ten album wszystkim kobietom – bo to w końcu nasz mały, kobiecy świat, nasze niepokoje, smutki, radości i poszukiwania miłości, którą postrzegamy nieco inaczej, niż mężczyźni. To dobra płyta na zbliżającą się jesień, na wieczór z rozgrzewającą herbatą. A muzyka Delilah doskonale uzupełnia ten klimat, bo From the roots up otula swą delikatnością i długo nie pozwala o sobie zapomnieć. A ja kibicuję gorąco i czekam na kolejny album tej niezwykłej piosenkarki – Paloma od kilku lat pracuje nad swoim drugim albumem i chce wydać go jako niezależna artystka. Trzymam za słowo i I’ll be waiting.

Playlista miesiąca: PAŹDZIERNIK (cz.I)

CZĘŚĆ DRUGA >>

kbsiauE9Q2Ad7C-20140715.png
(fot. zolajesus.com)

Moja wrześniowa playlista była naprawdę przedziwna – agresywna, pełna sprzeczności, silnie rockowa. W październiku postawiłam na kompletnie inne klimaty i z pewnością wiele wspólnego ma z tym jesień za oknem. Słucham spokojniej, delikatniej i jakby nieco radośniej; mój muzyczny październik podsumowuję jak najbardziej pozytywnie. Jacy artyści skradli moje serce w tym miesiącu?

  1. Zola Jesus, TAIGA

O Zoli Jesus wspominałam już w poprzedniej notce; przy płytach Stridulum II, Versions i The Spoils powitałam pierwszą jesienną deprechę. Tak się złożyło, że na początku października miała miejsce premiera najnowszej płyty wokalistki, TAIGA, której byłam bardzo ciekawa – pierwszy singiel, Dangerous days, naprawdę jest zaskakujący. Moje przeczucia co do brzmienia krążka były jak najbardziej słuszne, bowiem TAIGA to zupełnie inne brzmienie, niż poprzednie nagrania. Recenzenci z magazynu DIY piszą, iż jest najbardziej dostępnym albumem Zoli – jej głos wciąż zachwyca swoją siłą, ale utwory zyskały nową, lżejszą formę, przez co płyta jest o wiele łatwiejsza w odbiorze. Piosenki z TAIGA mają w sobie dynamikę, iskrę, których brak na Stridulum II i Versions; Hunger, Dangerous days, Lawless czy Go (Blank sea) słyszałabym w radio. Moim zdaniem to fantastyczna zmiana, która na pewno wyjdzie piosenkarce na dobre: tym albumem Zola stworzyła małe arcydzieło ambitnego popu! Niby jesień, ale taka jakby… cieplejsza.

  1. Spandau Ballet, The best of

Któregoś dnia w pracy leciała cała długa kompilacja kawałków z lat 80.: synthpop, electropop i new romantic to klimaty, które mają „to coś” i w których czuję się bardzo dobrze. Jesienią dość często goszczą u mnie Depeche Mode, Ultravox, Tears For Fears, Eurythmics czy Classix Nouveaux, a teraz do tej kolekcji dołączyła brytyjska grupa Spandau Ballet. Ich nagrania absolutnie mnie oczarowały; nie miałam pojęcia, że zespół ten ma w swoim repertuarze tak ciepłe i przyjazne utwory. Wcześniej znałam z radia jedynie True czy Gold (oto przykład piosenek, które wszyscy słyszeli, ale nigdy nie wiedzą, kto je wykonuje), a The best of okazało się idealnym towarzyszem październikowych wieczorów. Ten album otula ciepłem i sympatycznością i idealnie nadaje się do relaksu po ciężkim dniu. Jak wskazuje tytuł, na płycie znajdziemy najlepsze utwory grupy – oprócz wspomnianych wcześniej megahitów i wolniejszych ballad znajdziemy również nieco żywsze piosenki, takie jak Paint me down, Only when you leave, Lifeline czy She loved like diamond. Pozytywne emocje gwarantowane – MLA poleca bardzo serdecznie.

Playlista miesiąca: PAŹDZIERNIK (cz. II)

<< CZĘŚĆ PIERWSZA

katy-b-little-red-artwork-1386866995-article-0
(fot. capitalxtra.com)
  1. Jamie Woon, Mirrorwriting

Niezwykle czarujące brzmienie utworu Shoulda, czyli jak oczarować słuchacza w 3 minuty i 47 sekund. Ja usłyszałam go po jednym z treningów i nie mogłam o nim zapomnieć – jest piękny, hipnotyzujący i melodyjny. Po powrocie do domu przesłuchałam z wypiekami cały album Mirrowriting… i nie mogłam przestać. Obok tej płyty nie można przejść obojętnie – i olbrzymim zaskoczeniem było dla mnie to, że choć została wydana w 2011 roku, ja kompletnie o niej nie słyszałam. Być może dlatego, że muzyka soul jest zdominowana głównie przez kobiety i do wykonujących ten gatunek panów po prostu nie docieram. Ale do meritum: Jamie Woon naprawdę mnie zaintrygował, a Mirrowriting od razu trafił na listę ulubieńców jesieni. Już od pierwszych chwil z Night air i Lady luck, poczułam magię i ciepło. Bardzo odpowiada mi zmysłowa, delikatna barwa głosu Jamiego – jego wokal w ogóle jest dość ciekawy. Mniej liryczny niż James Blake, ale momentami przypominający Justina Timberlake’a z okresu Futuresex / Lovesounds. Najlepsze utwory z Mirrorwriting to według mnie Shoulda, Night air, Spirits i Lady luck – chilloutowo, nastrojowo, zmysłowo. Lubię ten stan.

         4. Katy B, Little Red

Ostatni album, który skradł mi serce w październiku, reprezentuje zupełnie inne klimaty, niż te opisane wyżej – Katy B to brytyjska wokalistka electropop i dance. Jej muzyka jest pełna pozytywnej energii: zapewne kojarzycie przebojowy, taneczny kawałek Lights on z albumu On a Mission. Od wydania debiutanckiej płyty minęły 3 lata i tym czasie muzyka Katy uległa lekkiej zmianie. Wokalistka odeszła od eksperymentów z dubstepem i wybrała lżejsze brzmienie house i R&B; swoją najnowszą płytą udowodniła, że można nagrywać świetny dance z ambitnymi tekstami. Little Red jest o wiele bardziej dojrzalsza i ciekawsza, niż poprzedni krążek; więcej też na niej różnorodności. Bardzo interesująco brzmią np. duet z Jessie Ware w piosence Aaliyah czy męski wokal Sampha w utworze Play. Polecam serdecznie przesłuchanie całej płyty, by odkryć cały jej urok – Little Red szczególnie dobrze brzmi na biforze przed imprezą. Lekka i sympatyczna, łączy w sobie zarówno energetyczną, klubową muzykę (Next thing, 5 AM, Aaliyah, What love is made of), jak i wolniejsze utwory (Still, Crying for no reason, All my lovin’). Little Red momentalnie poprawia humor i pozytywnie nastraja na cały dzień!

W muzycznym podsumowaniu października stwierdzam, że chyba mogę polubić jesień – jeśli tylko będę miała wokół siebie tak dużo dobrych płyt, jestem w stanie przetrwać każdą aurę. Do następnego! 😉

Playlista miesiąca: WRZESIEŃ

Ten miesiąc przyniósł mi trochę szaleństw w playliście – we wrześniu spotkali się w niej najróżniejsi wykonawcy i gatunki. Początek jesieni nie był dla mnie najłatwiejszy i osobista sytuacja znalazła swoje odbicie w muzyce, której słuchałam. Niewątpliwie wciąż  byłam pod silnym wpływem festiwalu Wratislavia Cantans i słuchałam nieco ambitniej: po koncercie Giovanniego Sollimy pojawiła się oczywiście Apocalyptica, a zauroczona muzyką Jana Dismasa Zelenki ponownie sięgnęłam po album Chronologie Jeana-Michela Jarre’a. Po drodze przewinęła się również genialna koncertówka Iron Maiden Rock in Rio, oraz stare, dobre utwory Slipknota. Jednoznacznie potwierdziła się moja teza, że muzyka powraca do nas – nie słuchałam niektórych albumów od czasów szkolnej ławki.

Czytaj Dalej „Playlista miesiąca: WRZESIEŃ”

Wratislavia Cantans: Z ciemności w światło

Przyznam, że na ostatnią część poświęconą festiwalowi Wratislavia Cantans potrzebowałam trochę czasu. Choć oficjalnie święto muzyki klasycznej zakończyło się w zeszłą niedzielę, we mnie wciąż żywe są wspomnienia po koncertach, na których miałam zaszczyt być. Niektóre z nich mogłam opisać z jednogłośnym zachwytem; inne być może nie należały do moich faworytów, ale mimo wszystko chciałam skupić się na tym, co uważam za interesujące i „na plus”. Zapraszam więc na ostatnią część mojej relacji! 

(Kristian Bezuidenhout – fot. strona oficjalna artysty)

Wielką tajemnicą był dla mnie tak osobliwy instrument, jakim jest pianoforte. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam i bardzo chciałam poznać jego brzmienie: co odróżnia go od fortepianu i jak w ogóle wygląda? Recital dał mi najlepszą możliwość bliższego poznania tej ciekawostki. W brzmieniu pianoforte wydało mi się być delikatniejsze i subtelniejsze niż fortepian, a dźwięk bardziej „przestrzenny”. Instrument sprawia wrażenie niepozornego i kameralnego, ale grający na nim Kristian Bezuidenhout znalazł sposób, by zaczarować publiczność. Urodzony w RPA muzyk uznawany jest za jednego z najwybitniejszych wykonawców dawnej muzyki, a jego interpretacje i wyobraźnię bardzo doceniają krytycy.

Repertuar, który wybrał na ten wieczór obejmował utwory Mozarta i Haydna – kompozycje klasyków wiedeńskich zagrane na pianoforte pokazały pełną moc instrumentu. Występ był wyjątkowy, emocjonalny i poruszający nie tylko ze względów muzycznych: w ten sam dzień Bezuidenhout obchodził swoje 35. urodziny i tuż po zakończeniu koncertu życzenia złożył mu dyrektor festiwalu Andrzej Kosendiak. Toast kieliszkiem szampana za jego zdrowie wznieśli wszyscy widzowie – pianista był zaskoczony, ale i prawdziwie wzruszony.

Z wielu powodów warto było wybrać się na ten recital – każdy mógł znaleźć w tym muzycznym spektaklu coś dla siebie. Ja odkryłam brzmienie pianoforte, posłuchałam Mozarta, ale przede wszystkim poczułam niezwykłą, magiczną wręcz atmosferę. Niewielki instrument i przepięknie na nim grający Kristian Bezuidenhout zaczarowali cały ten wieczór. Zdjęcia możecie obejrzeć tu i tu.

(koncert „Stworzenie świata” – fot. Łukasz Rajchert)

 Uroczysty koncert zamykający tegoroczną edycję Wratislavia Cantans zrobił na mnie wrażenie. Nie ukrywam, że trochę czasu zajęło mi ochłonięcie z emocji i dobranie odpowiednich słów, by opisać ten występ, stąd ta nieco późna publikacja. Stworzenie świata Josepha Haydna nie należy do najłatwiejszych dzieł i potrzeba muzycznej dojrzałości, by nie poczuć się przytłoczonym w trakcie koncertu. W pierwszej chwili tak właśnie się czułam: nieco „przygarbiona” pod ciężarem ładunku artystycznego, jaki niósł ze sobą występ. Dopiero później zrozumiałam poszczególne części: wzajemne mieszanie się światłości z mrokiem, stwarzanie kolejnych elementów świata, a wreszcie pieśni pochwalne Adama i Ewy na cześć Boga. Nie ulega jednak wątpliwości, iż dyrygent Paul McCreesh wspaniale poprowadził cały koncert – we wrocławskim kościele pw. św. Marii Magdaleny wystąpił jego zespół Gabrieli Players oraz Chór Narodowego Forum Muzyki. Wspólnie przedstawili monumentalny, lecz nie patetyczny spektakl, który zakończył 49. edycję Wratislavia Cantans.

Krótko podsumowując moje wrażenia z festiwalu: dotknęłam kultury na najwyższym poziomie, usłyszałam wiele pięknych wykonań klasyki, ale poznałam również te nietypowe. Najważniejsze było dla mnie jednak to, że poszerzyłam horyzonty i odeszłam od przewidywalnej, płytkiej muzyki popularnej. Każdy z koncertów zostawił we mnie jakiś ślad i był niepowtarzalnym przeżyciem. Jeśli miałabym wymienić wydarzenie poruszające do tego stopnia, że czuję się lepszym człowiekiem, to na pewno będzie to doświadczenie z Wratislavia Cantans.

I dlatego też z niemałą ciekawością czekam na 50., jubileuszową edycję. Giovanni Antonini nie zdradza jeszcze, kto dokładnie wystąpi w przyszłym roku, ale jedno jest pewne: będziemy celebrować klasykę najpiękniej, jak to tylko możliwe.

Wratislavia Cantans: odkryć klasykę na nowo

(Sol Gabetta – fot. oficjalna strona artystki)

Kulturalna uczta, muzyka przenikająca do głębi, klasyka odkryta na nowo – takie komentarze często słyszałam po koncertach i w zupełności się z nimi zgadzam. Choć festiwal Wratislavia Cantans zakończył się w zeszłą niedzielę, Wrocław wciąż żyje występami z ostatnich dziesięciu dni. Bogactwo repertuaru, jego różnorodność oraz odważne interpretacje klasyki to zdecydowanie najsilniejsze punkty tegorocznej edycji.

Na pewno nie jestem w stanie opisać wszystkich tych wrażeń, których dostarczyły mi koncerty. Postaram się jednak przekazać Wam choć troszkę tej muzycznej aury, którą można było poczuć w trakcie festiwalu. Bardzo żałuję, że nie udało mi się dotrzeć na występ Violoncello Cantans – sądząc po zdjęciach, koncert Sol Gabetty był naprawdę wspaniały… Akurat o tej samej godzinie odbywał się wernisaż we wrocławskim BWA i postanowiłam wybrać się właśnie tam. Wielki błąd z mojej strony: byłam wręcz zażenowana faktem, że większość ludzi przyszła… po prostu się najeść. Późnym wieczorem wybrałam się jednak na koncert zespołu graindelavoix – rozczarowana doznaniami artystycznymi na płótnie, postanowiłam nadrobić je w postaci muzyki.

(graindelavoix – fot. oficjalna strona zespołu / Facebook)

Przyznam szczerze, że zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać po występie graindelavoix. Bardzo gorąco zachęcano mnie, bym się na ten koncert wybrała: zaciekawiły mnie kontrowersje, które belgijski zespół wywołuje w swoim środowisku. Szczycą się bowiem „bulwersowaniem klasyków” i zaskakują nietypową interpretacją dawnej muzyki. Na temat graindelavoix zdania są podzielone, bowiem jedni kochają ich za niepokorność i odważne improwizacje, a inni zaś zarzucają… zawodzenie. Dla mnie skrajne opinie są najlepszą zachętą do tego, by dany występ zobaczyć i wyrobić na jego temat własne zdanie. Z niemałą ciekawością wybrałam się na ten koncert, bo bardzo chciałam usłyszeć, jak czternastowieczny utwór będzie brzmiał dzisiaj.

Jeśli chodzi o koncerty w ramach Wratislavia Cantans, to występ graindelavoix nie należał do moich faworytów. Nie dlatego, że „źle brzmiał” czy „kojarzył się z Hobbitem” (takie opinie usłyszałam, gdy wychodziłam z kolegiaty) – myślę, że to po prostu kwestia samego wykonywanego utworu. Faktem jest, że Messe de Nostre Dame to niemałe wyzwanie wokalne. Za tak odważne wykonanie zespołowi należy się ogromny szacunek, jednak nie do końca był to mój repertuar. Znacznie bardziej spodobały mi się części przypominające chorał gregoriański, niż improwizacje poszczególnych muzyków. Niemniej jednak w występie graindelavoix było coś mistycznego, poruszającego i hipnotyzującego – polecam wybrać się na ich koncert, by doświadczyć emocji, których nie wyrazi się słowem. Tu możecie obejrzeć i posłuchać fragmentu występu (choć to nie to samo, co odbiór na żywo), a tu fotorelacja. 

(Vàclav Luks, fot. Ondřej Staněk)

Bardzo przyjemnie wspominam z kolei koncert In te domine speravi – jak już poprzednio wspominałam, kompozycje Jana Dismasa Zelenki prawdziwie mnie oczarowały. Miałam więc dość spore oczekiwania wobec kolejnego występu i nie rozczarowałam się: ponownie udało mi się przenieść w ten baśniowy świat, który czeski muzyk stworzył w swoich utworach. Tym, co najbardziej mnie urzekło, było bogactwo dźwięków i energia. Podobało mi się to, że muzyka Zelenki nie przytłacza – wręcz przeciwnie, czuje się jej lekkość i dzięki temu jest łatwa w odbiorze.

Z takich małych ciekawostek: tuż pod sam koniec koncertu udało mi się zauważyć uśmiech dyrygenta, Vàclava Luksa. Myślę, że i on był bardzo zadowolony z tego występu – dyrygował chórem Dresdner Kammerchor oraz Wrocławską Orkiestrą Barokową i widać było, jak owocna okazała się współpraca. Niewątpliwie Zelenka jest dla mnie odkryciem festiwalu i bez cienia wątpliwości zrobił na mnie największe wrażenie. Cieszę się bardzo, że miałam możliwość poznać lepiej jego twórczość i odejść od postrzegania muzyki barokowej jedynie przez pryzmat Bacha czy Vivaldiego. Zdjęcia możecie obejrzeć tutaj.

c.d.n. 😉 Żeby już nie przedłużać, w kolejnej notce moje wrażenia z ostatnich koncertów i z uroczystego zakończeniu festiwalu – usłyszeć takie wykonanie „Stworzenia świata” Haydna to naprawdę coś!

Wratislavia Cantans: zanurzyć się w dźwięku

Pierwsze występy w ramach Wratislavia Cantans już za nami – wiele się dzieje, Dolny Śląsk odwiedzany jest przez muzyków z całego świata, a wrześniowe wieczory zamieniają się spektakle piękna. Powiem szczerze, że po raz pierwszy mam do czynienia z tak dużą ilością muzyki poważnej – na co dzień jestem raczej tak „zakorzeniona” w muzyce rozrywkowej, że dla klasycznej po prostu nie mam już miejsca… Co nie oznacza, że jej nie znam czy nie lubię; wręcz przeciwnie, możliwość posłuchania sonat, requiem i symfonii to prawdziwa przyjemność. Z drugiej zaś strony tak często zmieniam gatunki i brzmienia, a zapominam o muzyce poważnej – ten dotyk klasyki podczas festiwalu jest również solidną dawką kultury na najwyższym poziomie.

Muszę przy tym podkreślić, że domowy odsłuch koncertów z płyt nawet nie może się równać z koncertami odbieranymi na żywo. Nawet nie ma mowy o porównywaniu, w takim spektaklu dźwięków po prostu trzeba uczestniczyć. W pełni poczuć piękno, monumentalizm i naprawdę przeżyć te wszystkie emocje związane z muzyką, o których mówił Andrzej Kosendiak, dyrektor generalny Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu.

Bo muzyka jest właśnie po to, żeby odkrywać przed nami przestrzenie, wymiary, o których nie mieliśmy pojęcia. Tam, gdzie kończą się nasze możliwości poznawcze, jest miejsce dla sztuki.

Muzyka poważna w pewien sposób „otwiera” duszę człowieka i budzi jego wyobraźnię do odkrywania tych doznań, które do tej pory były mu obce. Silnie oddziałując na zmysły, jest zaproszeniem do wnętrza słuchacza: to, co uczestnik koncertu zobaczy i usłyszy, to jedno. Gdy zaś zamknie oczy, obudzi tym samym swoją wyobraźnię i zanurzy się w dźwięku. Wielkim błędem naszych czasów jest stwierdzanie o niezmienności muzyki klasycznej. Nie zgadzam się z takim konserwatywnym i ograniczającym podejściem – jak mówi Giovanni Antonini, dyrektor artystyczny festiwalu. Nie ma jedynego słusznego kanonu wykonawczego. Nikt nie ma prawa ograniczać wolności interpretacji.

fot. Facebookowy profil Wratislavia Cantans

Magnificat, koncert otwierający tegoroczną edycję Wratislavia Cantans, przeniósł słuchaczy w czasy baroku – i to najznakomitszego, jaki tylko można sobie wyobrazić. Dyrygował sam Giovanni Antonini i wraz ze swoim zespołem Il Giardino Armonico oraz Chórem Bawarskiej Rozgłośni Radiowej wykonał utwory Händla, Vivaldiego i Bacha. Warto przy tym zauważyć, że choć kompozycje tych dwóch ostatnich muzyków noszą ten sam tytuł, w brzmieniu są zupełnie inne. Dyrektor artystyczny podkreślał różnicę w podejściu do jednego tekstu: inaczej postrzegała go bowiem północ, a inaczej południe Europy. Łączy się z tym również inny sposób wyrażania czci wobec Boga czy postrzeganie światłości – i w takim kontrastowym doborze utworów Giovanni Antonini osiągnął oczekiwany efekt. Koncert oczarował publiczność, a występujący muzycy otrzymali gromkie brawa. Kto nie miał okazji być na tym wydarzeniu, niech żałuje: zdjęcia obejrzycie sobie tutaj

fot. BTW Photographers

Z niemałą ciekawością udałam się na koncert Et lux perpetua, w którego repertuarze znalazły się utwory Georga Friedricha Händla oraz czeskiego kompozytora Jana Dismasa Zelenki. O ile pierwszy uważany jest za jednego z najwybitniejszych twórców muzyki późnego baroku, o tyle muzyka Zelenki przez wiele lat pozostawała w zapomnieniu. Nazywany był katolickim Bachem lub czeskim Vivaldim; „barokowo kunsztowny, po niemiecku precyzyjny, po słowiańsku melodyjny, z włoska rozkoncertowany” – zaciekawieni takim wstępem? Ja jak najbardziej! 

Powiem szczerze: po Et lux perpetua wróciłam do domu zachwycona. Koncert zrobił na mnie ogromne wrażenie – jak już pisałam na Facebooku, byłam oczarowana i zaczarowana, bo był to naprawdę wspaniały i poruszający występ. Dyrygował Vàclav Luks, na scenie wystąpiły założone przez niego zespoły Collegium 1704 i Collegium Vocale 1704. Niewątpliwie Zelenka miał być „gwiazdą” tego wieczoru i takie również były moje odczucia. Requiem d-dur naprawdę zachwyca i wzrusza; czytając wywiad z Vàclavem Luksem moją uwagę zwrócił fragment o emocjonalności utworów Zelenki i – wierzcie mi lub nie – naprawdę czuje się to osobiste przesłanie. Zdjęcia o tutaj!

fot. Bogusław Beszłej

Gdy na wczorajszym koncercie Dźwięki i obrazy występował Giovanni Sollima, naprawdę zrozumiałam, czym są emocje towarzyszące muzyce. Tak niezwykle ekspresyjnej twarzy nie widziałam jeszcze u żadnego muzyka – włoski wiolonczelista nie ogranicza się jedynie do wykonywania utworów. Ze swojego występu tworzy piękny i poruszający spektakl, a przeżywanie muzyki podnosi do najwyżej rangi. Pasja, oddanie, miłość do dźwięków prawdziwego wirtuoza. Piękne współbrzmienie skrzypiec, fletu, wiolonczeli, klawesynu i theorby; polifonia dopracowana pod każdym względem, zarówno w wykonaniu, jak i w przygotowaniu samych muzyków.

Na początku wspominałam o wyobraźni, która otwiera się pod wpływem muzyki. Tytułowe Dźwięki i obrazy to doskonała nazwa dla poniedziałkowego koncertu – pozwalają bowiem najpierw usłyszeć, a potem zobaczyć oczyma wyobraźni utwory Vivaldiego czy Alessandro Scarlattiego. Przyznam się Wam w sekrecie, że ja widziałam ogród 😉 – czyżby dlatego, że na scenie ponownie występował Giovanni Antonini i członkowie zespołu Il Giardino Armonico? Fotorelacja z wydarzenia tu 😉.

Te trzy koncerty, na których byłam, to naprawdę imponujący początek: już miałam okazję się powzruszać, pozachwycać i autentycznie przeżywać muzykę. Czekam na jutrzejszy występ przepięknej Sol Gabetta, o której wiele słyszałam – podczas koncertu Violoncello cantans usłyszymy Beethovena, Brahmsa i Chopina. Koniecznie odwiedźcie salę koncertową Filharmonii o godzinie 19, a o 21.30 udajcie się do kolegiaty Świętego Krzyża i św. Bartłomieja. Wystąpi tam intrygujący, lecz podobno powalający na kolana zespół graindelavoix, który wykona czternastowieczny utwór Messa de Nostre Dame. Tego nie można przegapić!

Teraz klasyka! Dziś rusza 49. edycja festiwalu Wratislavia Cantans

(fot. moja – jestę dziennikarzę! ;))

Drodzy, jak zapewne już wiecie MLA otrzymał akredytację dziennikarską na festiwal Wratislavia Cantans: będę miała przyjemność relacjonować dla Was koncerty, przygotowania i wydarzenia związane z wrocławskim świętem muzyki klasycznej. Bardzo serdecznie zapraszam do uczestnictwa w festiwalu – piękna, poruszająca muzyka i emocje jej towarzyszące gwarantowane! 

Tegoroczna edycja Wratislavia Cantans to już 49 spotkanie z muzyką klasyczną we Wrocławiu, które na dobre wpisało się w tradycję miasta. Atmosfera wokół festiwalu jest nieporównywalna z żadnym innym wydarzeniem muzycznym – i to nie tylko ze względu na swoją długą historię. Muzyka klasyczna niesie ze sobą zupełnie inny ładunek emocjonalny niż wielkie, plenerowe koncerty – tu pojawia się zupełnie inna wrażliwość na dźwięki. Jak podkreśla Giovanni Antonini, dyrektor artystyczny festiwalu, oprócz samej muzyki niezwykle ważny jest komunikat, który ze sobą niesie: piękno.

Z ciemności w światło – poetyckie i intrygujące hasło tegorocznej edycji dodatkowo zostawia bogate możliwości interpretacji. Artyści przez wieki odbywali podróże od mroku i mistycyzmu nocy do jasności i nadziei dnia, a opowieści snute w postaci muzyki pobudzają wyobraźnię. A będzie czego posłuchać. W tym roku odbędzie się 35 koncertów i wystąpi około 1000 artystów z najróżniejszych stron świata. Podczas konferencji prasowej festiwalu organizatorzy podkreślali również różnorodność występów: usłyszymy zarówno śpiew, jak i nietypowe instrumenty, takie jak na przykład pianoforte (to nie to samo, co fortepian!). W repertuarze pojawią się najwięksi, tacy jak Bach, Mozart, Haydn, Strawiński czy Szymanowski, ale również nie wszystkim znani artyści, m.in, czeski kompozytor późnego baroku, Jan Dismas Zelenka.

A na jakich występach muszę koniecznie się pojawić? Na pewno na Magnificat, koncert otwierający Wratislavia Cantans: w programie utwory Haendla, Vivaldiego i Bacha, a dodatkowym smaczkiem będzie fakt, iż dyrygentem będzie sam dyrektor artystyczny festiwalu! Polecano mi również występ Giovanniego Sollima, włoskiego wiolonczelisty i kompozytora – jego aranżacje są dość odważne i budzą skrajne emocje, co jeszcze bardziej „ubarwia” odbiór. Z niecierpliwością czekam również na koncert formacji graindelavoix, która wykona Mszę Notre Dame Guillame de Machaut – jak będzie brzmiał średniowieczny utwór w XXI wieku? I wreszcie zjada mnie ogromna ciekawość, czym jest tajemniczy instrument viola organista, na którym Sławomir Zubrzycki zagra koncert The Leonardo da Vinci tone (Dźwięki Leonarda)…

Muzyka jest obsesją, jak mówi Giovanni Antonini. Tym fascynującym uczuciem chcielibyśmy obdzielić słuchaczy, niosąc im dające szczęście światło sztuki. 

Słuchaczu, zatrzymaj się na chwilę i zamknij oczy. Poobcuj z kulturą, o której być może już nieco zapomniałeś – a uwierz mi, nie pożałujesz.

Muzyka na jesień (cz. II): THE ALAN PARSONS PROJECT

<< CZĘŚĆ PIERWSZA

http://www.gopixpic.com/1024/the-alan-parsons-project/http:||galeri*uludagsozluk*com|17|the-alan-parsons-project_129717*jpg/
(fot. gopixpic.com)

Odkąd cztery lata temu rozpoczęłam studia, jesień nieodłącznie kojarzy mi się właśnie z tym albumem. Bywało, że słuchałam go codziennie, bo tak przyjemnie kołysał w długie, szare wieczory. Lubię klimat tej kompilacji: jest lekki i rozweselający w I wouldn’t want to be like you, nieco poważniejszy w Games people play, Don’t let it show czy Old and wise, instrumentalny w Mammagamma. Najpiękniejsze utwory The Alan Parsons Project być może znacie z radia – to Don’t answer me i Eye in the sky; niestety, puszczane są bardzo rzadko. Oczywiście polecam przesłuchanie całego Best of ze względu na jej bogactwo brzmień; dla fanów muzyki lat ’70 i ’80 będzie to prawdziwa przyjemność.

The Alan Parsons Project często wymienia się tuż obok takich znamienitości brytyjskiego rocka progresywnego jak Genesis, Electric Light Orchestra czy Emerson, Lake and Palmer. Niestety, jest chyba najmniej znany spośród swoich tak słynnych „sąsiadów”, a niczym im nie ustępuje. Zespół został założony w 1975 roku przez Alana Parsonsa i Erica Woolfsona – pierwszy był producentem i zajmował się dźwiękiem, drugi zaś komponował utwory i pisał teksty. Jako The Alan Parsons Project byli aktywni do 1990 roku, a na ich twórczość silny wpływ miała twórczość Pink Floyd, głównie płyta Dark side of the moon. Duet również nagrywał koncept albumy, pewnego rodzaju opowieści o wątku głównym zbudowanym wokół danego motywu bądź osoby. Stąd w dorobku The Alan Parsons Project płyty takie jak Freudiana, Tales of mystery and imagination (debiutancki album inspirowany życiem i twórczością Edgara Allana Poe) czy I robot (na podstawie opowiadań Isaaca Ashimova, mistrza fantastyki naukowej).

Mój osobisty numer jeden to Don’t answer me – utwór, który zawsze podnosi na duchu.

W twórczości tego brytyjskiego duetu na uwagę zasługują przede wszystkim teksty piosenek. Grupa powstała w połowie lat 70., jest więc reprezentantką „dawnej” szkoły tworzenia muzyki: opierała się na przekazywaniu treści, a nie na odstawianiu „szołu”i zarabianiu pieniędzy. The Alan Parsons Project nigdy nie koncertowali (jedyny wyjątek uczynili w roku 1990), skupiali się raczej na nagraniach studyjnych. Efekty ich pracy są prawdziwą ucztą muzyczną, a Best of słucha się niezwykle lekko i delikatnie.

Eye in the sky. Uwielbiam tę początkową sekwencję gitary i pianina, które momentalnie uspokajają. I am the eye in the sky looking at you…

Jesień wcale nie musi być szara, smutna i do chrzanu – z dobrą muzyką można przetrwać najbrzydsze dni (choć sama wyznaję zasadę, że kołdra nie pyta, kołdra rozumie). Z brzmieniem lat ’70 i ’80 wszystko idzie jakoś łatwiej, a zawsze można wspomóc się grzańcem czy herbatą! A wy czego słuchacie jesienią? Podzielcie się ze mną: musiclikeair@gmail.com!